czwartek, 1 stycznia 2015

Nowy Rok


Nie rozumiem fenomenu świętowania ostatniego dnia roku. Ktoś kiedyś ustanowił, że ma się on kończyć akurat 31 grudnia i nic poza tym. Równie dobrze można by to świętować w marcu, a prawda jest taka, że nic by to nie zmieniło. Ludzie z niebywałą ekscytacją patrzą, jak wskazówki zegara przesuwają się ku liczbie na "12" jakby liczyli, że nagle zobaczą spadającą gwiazdę. Ale gdy wreszcie to następuje, jedyne co mogą zrobić to wystrzelić milion fajerwerków, by świat zobaczył jak bardzo się z tego cieszą. Cóż, przeżyli rok, komornik nie zajął ich mieszkania, mają pracę lepszą lub gorszą i co najważniejsze - żyją, więc czego chcieć więcej. Większość z nich tego jakże "magicznego" dnia patrzy w przyszłość z nadzieją, bo gdy wieczorem mogą odciąć się od wszystkiego i udawać, że jest w porządku, to po otwarciu oczu następnego dnia dochodzą do wniosku, że przecież nic się nie zmieniło. Dobrze jest być optymistą, ale wieczne narzekanie jest zdecydowanie łatwiejsze. Zresztą, kto nie narzeka? Życie większość świata jest tak przewidywalne, że nawet nikt chyba nie planuje nic z wyprzedzeniem.
Zresztą, jak ktoś chcę to może świętować Sylwestra nawet codziennie, więc szykowanie się na ten jeden dzień, wydawanie forsy na postawienie sceny na rynku polskiego miasta czy nawet Times Square tylko po to by ucieszyć setki ludzi nie ma sensu. Bo sens ma to by żyli oni tym szczęściem na co dzień, co niej jest łatwe, nawet wtedy gdy zmienia się data w kalendarzu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz