piątek, 10 lutego 2023

Szkoła marzeń - jak działa szkolnictwo w Szwecji

 


Czy proces zdobywania wiedzy w placówkach związanych z kształceniem jest zawsze przykrym doświadczeniem? Opierając się na własnym doświadczeniu mogłabym odpowiedzieć twierdząco. Wielokrotnie zastanawiałam się, czy istnieje miejsce, gdzie nauka jest łatwiejsza, a samo funkcjonowanie placówki jest, albo wydaje się być prawie idealne. Obiektem zainteresowania stał się więc system edukacji w Szwecji.


Ministerstwo Edukacji posiada bowiem szeroki zakres obowiązków. Zajmuje się ono kwestiami od edukacji przedszkolnej aż do szkolnictwa wyższego. Dodatkowo sprawuje pieczę nad badaniami naukowymi, a także, co niezwykle istotne pomaga w zdobywaniu wiedzy osobom z niepełnosprawnościami czy też inwestuje w naukę szwedzkiego dla imigrantów. Nikt nie jest więc pozostawiony sam sobie, a co więcej buduje to poczucie tożsamości ze społeczeństwem, nawet jeśli osoba czuje się obco lub czuje, że mogłaby zostać wykluczona. Ilu z nas bało się podjąć jakieś ryzyko z obawy przed porażką? Tutaj można uznać, że rząd szwedzki wychodzi ludziom na przeciw. Czemu jest to takie istotne?


Terytorium geograficzne to jedno, ale społeczeństwo tworzą przede wszystkim ludzie. Działanie dla ich korzyści, dbanie o ich poczucie własnej wartości i zachęta do pracy wpływa na to, jak w przyszłości będą postrzegać nie tylko siebie, ale i swoje państwo. Jeżeli w czymś nie widzą sensu czy celu, to motywacja będzie spadać. Inwestowanie w ludzi, to inwestowane w państwo oraz jego przyszłość. Inwestycją jest już danie możliwości do rozwoju optymalnego od najmłodszych lat.

Już na poziomie organizacji nauczania Szwecja wyróżnia się swojego rodzaju pewną swobodą. System edukacji jest zdecentralizowany, co oznacza, że to gminy decydują jak program kształcenia będzie ostatecznie realizowany. Oświata w tym kraju jest bardzo dobrze finansowana, przez co szkoły mają dostęp do odpowiedniego wyposażenia, a sama kadra jest także bardzo dobrze wykształcona i może liczyć na godziwe zarobki. Natomiast sama edukacja na każdym poziomie jest całkowicie bezpłatna. Co ciekawe, uczniowie otrzymują nawet miesięczne wynagrodzenie-kieszonkowe na etapie szkoły średniej. Coś co dla nas brzmi niezwykle, dla Szwedów jest normą. W końcu nauka również jest swojego rodzaju pracą.


Etap, który w Polsce nazywaliśmy kiedyś gimnazjalnym nie jest obowiązkowy. Ten 3-letni okres pomaga w szlifowaniu umiejętności zawodowych lub pomaga w przygotowaniu się do podjęcia studiów. System ocen aż do klasy 6 jest opisowy, a samo podejście i atmosfera na zajęciach zachęca do aktywności. Dzieci aż do wyżej wspomnianej klasy 6 uzyskują oceny opisowe, co również jest bardziej wyczerpujące - wykazuje w czym uczeń jest dobry, a do czego powinien się bardziej przyłożyć, dzięki czemu może już wcześniej wyeliminować elementy, które na późniejszym etapie kształcenia mogą okazać się problematyczne.


Wreszcie główny punkt - sposób przyswajania wiedzy. Szwedzki system edukacji kładzie nacisk przede wszystkim na samodzielność, zdolność do krytycznego myślenia i współpracy z innymi. Nie istnieje tam zjawisko przepisywania podręcznika do zeszytu czy wkuwania na pamięć bez zrozumienia. Dzięki temu dzieci i młodzież doświadczają mniej stresu oraz chętniej angażują się w aktywności na zajęciach.


Odpowiadając na moje pytanie zadane na początku tekstu: jest możliwe by nauka była przyjemna i owocna, ale wszystko zależy od zasad kierujących edukacją w danym kraju. Szwecja robi to dobrze, dlatego też młodzi ludzie funkcjonują w przyszłości w społeczeństwie jako jednostki szczęśliwe i zadowolone. Oczywiście, na pewno znajdą się wyjątki od tej reguły, ale nie istnieje na Ziemii miejsce całkowicie idealne, a jeśli chce za takie uchodzić, to można się tam spodziewać poruszeń społecznych. Przewaga systemu edukacji w Szwecji polega na tym, że starają się uczyć jak używać zdolności, a nie stawać się jedną masą działającą pod dyktando. To właśnie taka forma wolności i indywidualność przy jednoczesnym zachowaniu norm i kontaktów społecznych pozwala tworzyć lepszą przyszłość.


Dominika Nowakowska


Źródła:

https://www.regeringen.se/49761f/contentassets/6cf4d079f4294037978a3b25496b00fb/nya-omslag/polska.pdf

https://mester.pl/system-edukacji-w-szwecji-co-warto-wiedziec/

czwartek, 16 czerwca 2022

Dynamika zmian ludności na świecie


Z dnia na dzień zwiększa się liczba ludności (źródło: shutterstock_160644944.jpg)


Już w szkole podstawowej przedstawia nam się dane demograficzne z różnych części świata. Statystyki w podręcznikach mają za zadanie zobrazować stan zaludnienia oraz rozmieszczenie ludzi na naszej planecie. Jednak prawda jest taka, że materiał potrzebny do zaliczenia danego przedmiotu ulatuje dość szybko, a bez większego zaangażowania i zainteresowania nie będziemy w stanie pojąć zjawisk, które wynikają z ciągłego wzrostu liczby ludzi na świecie.

 

Tutaj z pomocą przychodzi Światowy Zegar Populacyjny. Co prawda bardziej szczegółowe dane dotyczą Stanów Zjednoczonych, jednak licznik dotyczący skali światowej jest imponujący i nigdy nie stoi w miejscu, ponieważ jest aktualizowany w czasie rzeczywistym. W chwili pisania tego artykułu wskazuje on, że zaludnienie świata wynosi 7 902 386 i ciągle wzrasta. Na 1. miejscu pod względem liczby mieszkańców występują Chiny (1 410 539 758 os.), na 2. zaś są Indie (1 389 637 446 os.), natomiast Stany Zjednoczone zajmują 3. miejsce z wynikiem 332 838 183 osób, a więc zdecydowanie niższym niż w przypadku poprzedników. Obserwując jednak zmiany na kontynentach wygląda to następująco: najludniejszym kontynentem świata jest zdecydowanie Azja – 59,9%, następnie Afryka – 17,2%, Europa – 9,6%, Ameryka Południowa i Środkowa – 8,4%, Ameryka Północna – 4,7% oraz najmniej liczna Australia i Oceania – 0,55%. Z kolei Polska w zestawieniu światowym znajduje się na miejscu 37. z wynikiem 38,4 mln osób według danych z 2020 roku.

 

Co wpływa na tak dynamiczny rozwój demograficzny? Przede wszystkim zwiększenie biologicznych możliwości reprodukcyjnych po 1650 roku. Oczywiście, występowało i nadal może występować osłabienie tego tempa, ale szacuje się, że w roku 2030 ludność może przekroczyć 8 mln.

Przyrost naturalny, czyli różnica między liczbą zgonów i urodzeń, jest uzależniony nie tylko od czynników biologicznych, ale także demograficznych, kulturowych, politycznych i ekonomicznych. Poprawa warunków życia zdecydowanie wpłynęła więc na tzw. Eksplozję demograficzną, kiedy to wskaźnik urodzeń zdecydowanie przewyższał wskaźnik śmiertelności. Dodatkowo ludzie nabyli nowe umiejętności upraw żywności, a także wydłużała się długość życia. Szczególnie ważnym aspektem dla zasiedlania różnych kontynentów były podróże odbywane w XV wieku. Wraz z upływem kolejnych lat poprawiła się opieka medyczna, wzrosła liczba kobiet w wieku rozrodczym, ale także wystąpił brak lub słaby dostęp do środków antykoncepcyjnych. Na przyrost naturalny ma także wpływ model kulturowy zakładający, że duża liczba potomstwa daje szczęście lub też traktowanie dzieci jako zabezpieczenia „na starość”. Istotną rolę może też odgrywać czynnik religijny, gdy wiara narzuca posiadanie dużej rodziny, np. w przypadku mormonów. Najwięcej dzieci jednak rodzi się w rodzinach o niskim statusie społeczno-ekonomicznym, a ci którzy mają odpowiednie warunki mają jedno dziecko lub nie mają ich wcale (np. Japończycy poświęcają się pracy, rezygnując kompletnie z życia prywatnego).

 

Wydawać by się mogło że w dobie postępu cywilizacji oraz techniki i medycyny widać zdecydowanie poprawę warunków życia, które mogą decydować o tym, czy będziemy mieć potomstwo czy też nie. Jednak przyglądając się historii, chorobom i kataklizmom można wysnuć przypuszczenie, że mimo łatwiejszej egzystencji ciągle jesteśmy zależni od środowiska, w którym żyjemy. Można tu przytoczyć przypadek niedawno występującego wirusa Sars-Cov-2 czy postępujące zmiany klimatyczne. 

 

Skutki eksplozji demograficznej mogą niestety już na chwilę obecną są negatywne. Na płaszczyźnie ekonomicznej stagnację stopy życiowej społeczeństwa. Wielu ludzi nie może sobie pozwolić na zaspokojenie podstawowych potrzeb, a rosnąca inflacja zmusza nas do cięcia kosztów. W obszarach wiejskich gdzie urodzeń jest zdecydowanie więcej, następuje bezrobocie oraz przeprowadzki do miast gdzie szerzy się bezdomność. Dodatkowo nie ma możliwości rozwinięcia oświaty i ochrony zdrowia, co często jest przyczyną postania środowisk patologicznych. Powstaje więc olbrzymia przepaść między krajami wysoko i nisko rozwiniętymi, co z kolei prowadzi do napięć politycznych i społecznych. Narastające zmiany klimatyczne oraz niemożność dostarczenia żywności dla ludzi jest niebezpieczną prognozą, która rokuje, że spotka nas głód. Dlatego powinniśmy dbać o środowisko i do wszystkiego starać się podchodzić z rozsądkiem.

 

 

 Dominika Nowakowska



Źródła:


https://www.census.gov/popclock/

https://www.geografia24.eu/geo_prezentacje_pr_2/302_2_ludnosc_i_osadnictwo/r2_2_01a.pdf 

 

piątek, 8 grudnia 2017

Popłyńmy statkiem po oceanie pełnym...


Ostatnio miałam przy sobie torbę ‚I ship bullshit’ i jedna z koleżanek spytała, o co chodzi. I wcale nie miała na myśli tego, że nie rozumie co jest na niej napisane. Właśnie wtedy narodziła się w mojej głowie idea, by tym razem powiedzieć co nieco na temat ‚shippingu’.

Geneza pojęcia sięga co najmniej kilku lat wstecz, a dokładnie serwisu internetowego Tumlbr, gdzie można reblogować posty oraz zdjęcia. Najbardziej prawdopodobna teoria, skąd wzięło się pojęcie „shippingu” jest związana z Titaniciem, a dokładniej ze stwierdzeniem „I’ll go down with this ship”



Ship w opisywanym przeze mnie zjawisku nie oznacza jednak statku, a rodzaj więzi emocjonalnej łączącej bohaterów fikcyjnych (chociaż może się to tyczyć także związków istniejących w realnym życiu). Oznacza to mniej więcej tyle, że gdy dana osoba wybierze sobie jakiś pairing, to będzie trwać przy nim do samego końca, nawet jeśli zakończenie dla jakiejś pary wcale nie jest takie jak się oczekiwało. Generalnie mówi się na te relacje - pairingi, ale ja mówię shipy, nie wiem czemu.
Ludzie twierdzą, że można mieć tylko jedno OTP - One True Pairing, ale ja nie mogę się jakoś zdecydować. Powiedziałabym, że Leyton, ale teraz chyba jednak Bellarke.
Dodatkowo od jakiegoś czasu widzę używanie wyrażenia „My OTP is endgame”, co w wielkim skrócie oznacza, że relacja danej pary jest ostatnim portem statku i że tak powinien zakończyć się film czy serial.
Shippowanie Jest niestety nieustannym powodem do kłótni  (Ship jest podobny do fandomów - czyli skupisk fanów danego artysty, które są zasilane przez ludzi z całego świata), gdyż czasem nie każdy potrafi zaakceptować inne zakończenie historii swojej ulubionej postaci. Należy jednak pamiętać, że nie zależnie od poglądów, powinniśmy się szanować.
WAŻNE: To, że widzimy coś między postaciami na ekranie, nie znaczy, że musimy to wpychać w prywatne życie aktorów! (choć można supportować związek istniejący w rzeczywistości, np. Liam Hemsworth i Miley Cyrus xDD)

Poniżej przedstawię shipy, nawet te które shippowałam nie wiedząc, co oznacza to słowo. Postaram się zrobić to w miarę chronologicznie, ale to będzie jeden z dłuższych, o ile nie najdłuższy post, także radzę obniżyć jasność ekranu.


1. Harry/Hermiona



Nazwa shipu: Harmony
Fandom: Harry Potter
Status: nie wyszło
ALE: autorka zgodziła się że tak powinno być

No cóż, byłam dzieckiem, gdy rozpoczęłam przygodę z twórczością J.K. Rowling, ale już wtedy byłam święcie przekonana, że Harry wcześniej czy później zorientuje się, że Hermiona jest jego soulmate. Mogę za to winić fanowskie opowiadania, czy nawet gazetę Bravo (która obstawiała Hermionę jako potencjalną kandydatkę Pottera). a także filmy, bo Steve Kloves chyba wyjątkowo lubił tą parę. Ta relacja jakoś zawsze bardzie do mnie przemawiała, ale w Księciu Półkrwi jakoś już się posypało (wcześniej Cho mi nie przeszkadzała, ale Ginny nie znoszę), co jednak było logiczne ze strony autorki.
Jednakże jakiś czas temu Rowling udzieliła wywiadu Emmie Watson (!), w którym wyznała, że gdyby miała tworzyć historię jeszcze raz, to Harry byłby z Hermioną, a jej związek z Ronem powstał pod wpływem impulsu.




2. Lizzie/Gordo


Nazwa: chyba nie ma
Fandom: Lizzie McGuire
Status: związek

Mimo, że nadawanie Lizzie miało miejsce w tym samym czasie co Harry Potter, to bohaterkę Disney Channel poznałam później, gdyż nie miałam tego kanału. Relacja Gordo i Lizzie była oczywista, a na pewno to, że Gordo się w niej podkochiwał. W którymś odcinku Kate wygadała o tym Lizzie, ale jakoś nic nie ruszyło. Zwrot akcji nastąpił w ostatnim epizodzie serialu i całe szczęście, że zrobili film pełometrażowy. Widać związki z przyjaciółmi mają szansę przetrwać.



3. Anakin/Padme


Nazwa: Aname (?)
Fandom: Star Wars
Status: śmierć jednego z bohaterów

Zaraz zjecie mnie żywcem xD Ale tak, Padme i Anakin byli moim shipem. Wiem, że on był niedobry, chciał ją zabić, a także uciął Luke’owi rękę, ale jego gniew zrodził się z miłości. W końcu Anakin złamał dla Padme jedną z zasad zakonu Jedi, co w sumie zakończyło się źle.




4. Lucas/Peyton


Nazwa: Leyton 
Fandom: One Tree Hill
Status: małżeństwo

Z racji tego, że jest to serial obyczajowy to jest to chyba moje OTP. Nie ma tu czarów, potworów czy kataklizmów. Chociaż relacja Peyton i Lucasa zaczęła się od złej strony, to też od początku wiedziałam, że oni będą razem. Bardzo żałuję, że Hilairie Burton i Chad Michael Murray odeszli po 6 sezonach, ale przynajmniej z happy endem. Chad poznał na planie swoją żonę Sophię Bush (która grała pierwszą dziewczynę Lucasa - Brooke), ale para szybko się rozstała, zarówno w serialu jak i prywatnie. Cóż na ekranie też tej chemii było moim zdaniem mniej. Ogólnie lubię też Naley czyli, Nathana i Haley Wszystkie pary są takie chciałam, więc uszanowanko :P




5. Cody/Bailey



Nazwa: Cailey
Fandom: Nie ma to jak statek/Disney
Status: związek

To chyba jedyna para z Disnya, którą shipowałam z takim wielkim zaangażowaniem. Cole i Debby po prostu mieli to coś, a ich przyjaźń prywatnie po tylu latach pozwala stwierdzić, że jednak relacja prywatna pozwala odegrać tą fikcyjną. Cailey schodziło się i rozchodziło, jak to bywa w Disneyu, ale ostatecznie wszystko skończyło się dobrze.




6. Stefan/Elena



Nazwa: Stelena
Fandom: The Vampire Diaries
Status: śmierć jednego z bohaterów
ALE gdyby Nina Dobrev nie odeszła z serialu, to Stelena byłaby endgame

Scenarzysta Kevin Williamson był chyba wielkim fanem Stefana i Eleny, tak przynajmniej twierdzą fani, bo gdy Stelena się skończyła, to kto inny zaczął pisać scenariusz. Nie chcę tutaj się wypowiadać na temat Deleny, po prostu to zawsze byli Stefan i Elena. Zawsze. Nawet gdy Stefan był rozpruwaczem, a więc był brzydki zły i niedobry, to i tak potrafił wrócić na właściwą drogę. Ostatni odcinek finałowego sezonu pokazuje jak bardzo Stelena była sercem tego serialu. Śmierć Stefana pozwoliła mi zaakceptować fakt, że on i Elena to nie jest endgame, ale ich pożegnanie było bardziej wzruszające niż moment, gdy pierwszy raz od lat Damon widzi Elenę. Nie muszę dodatkowo wspominać, że dużo postaci z serialu włącznie z Klausem, także ich shippowało.




7. Steve/Peggy



Nazwa: nie ma?
Fandom: Kapitan Ameryka/Marvel
Status: śmierć jednego z bohaterów

Kapitana Ameryki nie muszę nikomu przedstawiać. Jego domniemany związek z agentką Peggy Carter skończył się zanim się w ogóle zaczął, bo Steve był prawilny i postąpił tak jak postąpił. Ale nawet po 70 latach w lodzie i tego, że Peggy była już babcią widać było, że cierpiał z powodu tego, jak wszystko się potoczyło. Polecam obejrzeć serial Agentka Carter, gdzie został przedstawiony jej punkt widzenia (ten Howard to czasem nie ma taktu za grosz). Bez wątpienia najbardziej tragiczna relacja ze wszystkich.




8. Aria/Ezra


Nazwa: Ezra
Fandom: Pretty Little Liars 
Status: Małżeństwo

Nauczyciel i uczennica, kto by pomyślał. Po pierwsze, tutaj wkraczamy na teren zakazany, ale to wcale nie przeszkadza bohaterom w pogłębianiu swojego związku, chociaż społecznie nie jest on akceptowany. Jednakże, mimo wzlotów i upadków, Ezria powstawała z popiołów za każdym razem, co przywiodło ich do ołtarza, co mnie akurat nie dziwi. Występuje tu dość dziwny przypadek, bo akurat tutaj shippuje wszystkie pary z serialu oraz uważam, że zostały dobrane idealnie.




9. Fitz/Simmons


Nazwa: nie ma
Fandom: Agents od S.H.I.E.L.D./ Marvel
Status: Związek ?

Urocza para kujonków pracująca dla Tarczy ma pytajnik w statusie, ponieważ nie pamiętam jak skończył się 4 sezon (a nadchodzi nowy, o ile już go nie ma!), a Fitz miał pewne rozterki moralne, ale wydaje mi się, że wszystko między nimi w porządku. Ward i Daisy też byli fajni, chociaż tutaj to już były turbulencje totalnie.




10. Stiles/Lydia


Nazwa: Stydia
Fandom: Teen Wolf
Status: związek

Na związek Stilesa i Lydii twórcy Teen Wolf kazali długo czekać, bo aż 6 sezonów. Zauważmy jednak, że dogadywali się oni już dużo wcześniej, mimo że Lydia była z Jacksonem (po cichu też ich shippuje, to tak w ogóle można?!). Ale że fani strasznie naciskali, dostali w końcu to, czego chcieli. Strasznie tylko mi szkoda, że Alison zginęła, bo ją i Scotta także lubiłam.




11. Mike/Eleven


Nazwa: Meleven ?
Fandom: Stranger Things
Status: związek?

Nie bez przyczyny przy statusie postawiłam znak zapytania. W końcu Mike i Eleven to jeszcze dzieci! Owszem, ale jeżeli Finn Wolfhard i Millie Bobby Brown w wieku 13, 14 lat potrafią tak zagrać emocje, to wolę chyba nie wiedzieć, co będzie za 10 lat. Nigdy nie widziałam tak fenomenalnych dzieciaków.




12. Tate/Violet, Zoe/Kyle



Nazwa: Chyba nie ma
Fandom: American Horror Story
Status: T/V: zerwali, Z/K: związek

AHS jest serialem na zasadzie analogii, co znaczy, że każdy sezon skupia się na innej historii. Tak, wiem, Tate był psychopatą (chociaż ja bym go nazwała socjopatą) i był nie dobry itd, dlatego też nie będę się w to za bardzo zagłębiać. Wystarczą mi słowa Ryana Murphy’ego, że Evan Peters i Taissa Farmiga tak bardzo mu się spodobali, że musiał ich wciągnąć do współpracy raz jeszcze :)




13. Bellamy/Clarke


Nazwa: Bellarke
Fandom: The 100
Status: ?????

Tutaj to już w ogóle jest totalne combo. The 100 to ostatnie co połknęłam w 2 tygodnie, ponieważ Stranger Things też skończyłam szybko, a Netflix mi to proponował, poza tym widziałam albo mnóstwo Bellarke na Tumblr albo Lexy. Na początku pomyślałam „pff, znowu coś, nie będę na to patrzeć, bo wszyscy na to patrzą”. Jednak okazało się, że ci „wszyscy” chyba mieli rację. Serial tak bardzo przypadł mi do gustu, że poleciałam kupić książkę, która różni się jednak od telewizyjnej adaptacji i to nie tylko tym, że 20-kilkuletnie czy 30-letnie osoby grają 18-latków, bo to nic nowego. Co jednak uderzyło mnie najbardziej? Wymieniłam Wam powyżej 13 różnych pairingów, ale żaden, podkreślam żaden nie jest taki jak Bellarke. Wszystkie tamte relacje rozwijają się dość szybko (z wyjątkami gdzie ktoś zmarł albo coś nie wyszło) przy czym tracą tą iskrę i stają się oklepane, dlatego też fani wolą widzieć coś innego. Tutaj mamy sytuację zupełnie odwrotną. Na przyszyły rok planowana jest premiera 5 sezonu i do tej pory NIC się nie stało między nimi! ;o Ba, nawet w finałowym odcinku minęło magicznie 6 lat do przodu! Ale to co tam Bellamy wyczynia swoimi psimi oczami w stronę Clarke to jest, nie wiem, nie umiem tego nawet opisać. Ludzie mówią że to platoniczne i być może tak jest. Ale ja to kupuję w 100% i czekam na 5 sezon jak na szpilkach, bo przeciągać nieuniknione przez tyle czasu to skandal!



Pomyślicie „ok, ale o co w tym chodzi?”
  • Bycie aktorem nie jest na pewno prostą sprawą (chociaż zabawną, masz 30 parę lat i udajesz np wampira w serialu dla nastolatek) i ja nie wiem, czy dałabym radę tak od strzała przekazać obcej osobie tyle emocji
  • Oglądamy wiele filmów o tematyce romantycznej i stwierdzamy „no fajny, przyjemny film”, a także mamy do czynienia z innymi bohaterami czy parami
  • Ale ja mam tak, że włącza mi się tryb endgame oraz soulmate (pot. bratniej duszy) i wtedy na pierwszym planie istnieje dla mnie tylko jedna konkretna para (nie psuje mi to jednocześnie rozrywki oglądania całej akcji, nie przysłania mi to innych rzeczy tak całkowicie) - dlatego np. The 100 to dla mnie Bellamy i Clarke, a nie np Finn i Clarke
  • W pairingach i OTP chodzi głównie o wyrażanie emocji przez aktorów, nie ma to być „Kocham Cię” w odcinku 1x06, tylko stopniowe budowanie napięcia, coś co możesz zobaczyć i będzie to tak dobre, że aż zacznie wydawać Ci się prawdziwe (prawdziwe emocje, bo związek dalej jest fikcyjny!)
  • Myślę, że pomocnym jest jeśli aktorzy prywatnie też całkiem dobrze się ze sobą dogadują (w wielu powyższych przypadkach tak jest).
  • Być w związku z takim aktorem to przekichane, bo skąd masz pewność, że będąc z Tobą nie udaje, skoro potrafi to robić tak dobrze przy obcej osobie?
Fascynuje mnie w tym całym procesie twórczym jak z fikcji i osób, które mają tylko czyjś wygląd i głos, uczynić pełny obraz takich emocji. Dla przykładu podam cytat z The Vampire Diaries: „That kind of love never dies”. Niby nic, każdy z nas może sobie tak napisać, ale w połączeniu z odpowiednią ekspresją, scenerią mamy moment, który może nam złamać serduszko. Ale najważniejsze w tym wszystkim jest to, że nie ma takiej miłości. To nie jest realne ani naturalne. Nie umiemy zbytnio mówić o uczuciach, a gdy ktoś nam zaczyna walić cytatami jak z serialu, to stwierdzamy, że to pewnie cholerny Werter, który zaraz się zabije. 
Nie chodzi tu o to by wszyscy nasi znajomi co rusz powtarzali „Oni to muszą być mega zakochani”. Po prostu po jakimś czasie ta miłość blaknie, zostając zastąpiona przez przywiązanie. Ale to jest temat rzeka, a ja się w sumie nie znam, skoro podniecam się jakimiś serialami nie wiadomo skąd :)
Mimo wszystko uważam, że szukamy jakiejś fikcji i odskoczni, żeby chociaż przez chwilę poczuć, że coś takiego może istnieć - chociaż ciekawe jakby się ktoś poczuł jakby mu powiedzieć, że jest czyimś najlepszym wyborem?

Ale się rozpisałam ;o To może ja już pójdę zastanowić się nad moją magisterką albo jeszcze lepiej - życiem, którego nie mam.

P.S. Ogólnie śmieszy mnie, że większość tych pairingów zeszła się zgodnie z moimi przypuszczaniami (nawet tam, gdzie twórcy „przyznali”, że mogłoby się to tak potoczyć, jak ja obstawiałam). Szkoda, że mam nosa do fikcyjnych relacji, ale nie do tych rzeczywistych *LOL*






środa, 13 września 2017

Tulipanowa Gorączka - romans wśród cebulek kwiatowych

 Witam serdecznie. Skoro pojawia się nowy wpis, to możecie być pewni, że byłam w kinie. I choć drogę powrotną umilały mi strugi deszczu, to nie żałowałam. O czym mowa? Oczywiście o Tulipanowej Gorączce. Naczekałam się na to wręcz nieokreśloną ilość czasu i wręcz żałuję tylko, że przez ten czas nie wzięłam do rąk książki na podstawie której ten film powstał.

Justin Chadwick jest znany z takich filmów jak Mendela: Powrót do wolności czy Kochanice Króla (które swoją drogą również bardzo lubię). Niestety, film został bardzo nędznie oceniony przez użytkowników portalu Rotten Tomatoes i raczej wyłożone 25mln dolarów im się nie zwróci. 

Wiadomo, nie każdy musi wszystko lubić. Mnie jednak bardziej zastanawiało, dlaczego premiera była przekładana dwukrotnie, chociaż film w 2016r był już gotowy do wejścia na ekrany kin. Rok przyszło m czekać by zobaczyć go legalnie, a jedyną zasłyszaną przeze mnie teorią o opóźnieniu było to iż… Film jest zbyt kontrowersyjny, że sceny są zbyt śmiałe. Poważnie? Ludzie nazywają kawałek piersi i dwa jęki czymś śmiałym? Na policzek wkradł mi się rumieniec, ale nie czułam potrzeby odwracania wzroku, bo i po co? Ale ok, skoro przecież 50 Twarzy Greya się sprzedaje, to ja przeciętny Kowalski się przecież nie znam.

Trzeba tu zaznaczyć, że romans młodej mężatki z malarzem jest przystankiem początkowym w tej trasie wiodącej przez pożądanie i chęć wzbogacenia się na cebulkach tulipanów. Być może przemawia do mnie jakiś rodzaj chemii pomiędzy Alicią Vikander i Danem DeHaanem. Oddziałuje to na mnie i sprawia, że kupuję to w 100%. Zresztą mamy w obsadzie także Christopha Waltza czy Judi Dench, a to są aktorzy z najwyższej półki. Nawet Zach Galifianakis i Matthew Morrison się sprawdzili. Za to Cara Delavigne, choć sprawdzała się dość dobrze w innych produkcjach, tutaj była po prostu zapychaczem. Tak na marginesie, pamiętacie Lorda Becketta z Piratów z Karaibów? Tak, Tom Hollander też tam jest.


 Trzeba przyznać, że cała otoczka XVII-wiecznego Amsterdamu wyszła twórcom znakomicie. Wszystko wydaje się przemyślane i dokładne. Film jest utrzymany w chłodnej tonacji, co nadaje mu ciężkiego klimatu adekwatnie do rozterek bohaterów. Oczywiście, są również ujęcia w jasnych kolorach, ale jest ich raczej niewiele i odnoszą się raczej do sfery religijnej klasztoru. Jeśli już o kolorach mowa, warto wspomnieć o niebieskim, który szczególnie w pracach Jana odgrywa kluczową rolę, ale nic więcej nie mogę Wam zdradzić. Sam motyw malowideł i sztuki, czyli czegoś co raczej kojarzy nam się z pięknem, jest kontrastem dla dusznego i ciężkiego klimatu występującego w pozostałych scenach. Co prawda, mieliśmy już do czynienia z czymś trochę podobnym w Morderstwie Doskonałym, gdzie bohaterka grana przez Gwyneth Paltrow miała romans z malarzem. Jednak mimo przesłanek, Tulipanowa Gorączka funduje widzowi całkiem zaskakujące zakończenie.


Muzyka autorstwa Daniela Elfmana również się sprawdziła i przynajmniej według mnie na tyle, że po powrocie odpaliłam Spotify, ponieważ musiałam ją znaleźć :P Nic dziwnego, w końcu Elfman należy do grona najlepszych kompozytorów w Hollywood.

 Nie jest to jednak romansidło, gdzie możemy przewidzieć dwa podstawowe zakończenia historii. Ja będąc osobą nie znającą książki zupełnie nie spodziewałam się takiej końcówki. Tulipanowa Gorączka pokazuje do czego mogą doprowadzić własne nie wyjaśnione przez nikogo przypuszczenia, pogoń za bogactwem, żądza, pragnienie posiadania rodziny. Według tej produkcji czasem ktoś zawodzi nas, a czasem my sami popełniamy błąd, którego na początku tak nie postrzegamy. Dlatego też wtrące anegdotkę - należy uważać co się robi i z kim. Na początku czujemy się jakbyśmy znów byli młodzi i mogli wszystko, ale później zaczynamy rozumieć brak logiki naszego zachowania i dochodzi do nas, że krzywdzimy innych z własnych egoistycznych pobudek.


Nie byłabym sobą, gdybym nie wstawiła tu tego trailera od lat 18. Ocenę pozostawiam Wam. Dodam tylko jeszcze, że stałam się posiadaczką książki, na razie ją tylko przejrzałam, ale zapowiada się intensywnie. Intensywnie, to chyba dobre słowo.


środa, 19 lipca 2017

Spider-Man - Homcoming : młodzieńcze rozterki


Ten rok jest szalony, jeśli chodzi o zarobki. Co chwilę bowiem pojawia się jakaś perełka, która zarabia tysiące dolarów, a wszystkie starają się być wysoko na liście Box Office, chociaż przed nami jeszcze kilka miesięcy do końca roku.Dzisiaj przychodzę z kolejnym kasowym przebojem.

Kilka dni temu na ekrany kin trafiła kolejna odsłona Spider-Mana z podtytułem Homecoming (chwytliwe, czyż nie?). Tym razem z rolą człowieka-pająka musiał się uporać młody Tom Holland. Celowo użyłam słowa ‚młody’, ponieważ jest on najmłodszym aktorem wcielającym się w postać superbohatera (swoją drogą Tom ma 21 lat, a Peter Parker w Homecoming 15 - czy on nie był starszy, gdy ten zmutowany pająk go użarł?), a młodziutki wygląd Holland doskonale wpasowuje się w klimat filmu, który jest taki bardziej młodzieżowy. Odnoszę wrażenie, że poprzednie części były skierowane do trochę starszej publiczności, ale Marvel, jak na światowego giganta przystało, raczej zawsze stawia na swoim. Słusznie - film ten wniósł powiew świeżości i pewnie spodoba się jeszcze większej liczbie osób.


Jak zwykle przy kolejnej odsłonie przygód bohatera, który na dobre wrósł do świata popkultury i jest najpopularniejszą postacią komiksowego giganta, znów trzeba było podejść do tego z dystansem. Dalej będę się trzymać swojego zdania - trylogia z Tobeyem Maguirem jest kultowa i mam do niej wielki sentyment. Nie znaczy to jednak że Spider-Man Homecoming jest zły. Wręcz przeciwnie, jest bardzo dobry. Humor jest charakterystyczny, ale nie jest zbyt przytłaczający. Mamy do czynienia jak zwykle z efektownymi scenami pościgów, wybuchami i złoczyńcami, więc wszystko jest na swoim miejscu.

Dopełnieniem obrazu jest obecność Iron Mana. Można by uznać, że nie jest zbyt istotny, ale jest to błąd. Jest on wzorem dla Petera, kimś w rodzaju autorytetu. Poza tym, jak pamiętamy z Civil War, to właśnie Tony Stark był odpowiedzialny za ściągnięcie go na pole bitwy. Za to zapychaczem jest postać Michelle, grana przez Zendayę. Owszem, jej postać jest śmieszna, ale na chwilę obecną nic nie wnosi do całości, oprócz znanego nazwiska (chyba raczej imienia?).

Spider-Man: Homecoming jest opowieścią o rozterkach młodego chłopaka, który z ciamajdy i popychadła z problemami typowego nastolatka staje się ukrytym superbohaterem i stara się ocalić świat w pojedynkę, nie zawsze skutecznie. Z jednej strony działa z dobrych pobudek, a z drugiej jest przekonany o swojej nieomylności, bo przecież jest superbohaterem. Podejrzewam, że  ten mesjanizm został tutaj wpleciony celowo. Twórcy chcieli nam pokazać, że można się mylić, ale także zwyciężyć, jeśli uparcie będzie się obstawiać przy swoim. Pokazują, że stanie się bohaterem z dnia na dzień do prostych nie należy. Najistotniejszą chyba kwestią jest to, że siła drzemie w samym człowieku, nie zależnie czy posiada super moce czy też kostium z vibranium. Żeby coś znaczyć, najpierw trzeba spojrzeć w głąb samego siebie oraz uwierzyć we własne możliwości.

 

Tom Holland jest fanem Spider-Mana od dziecka i rola ta była zapewne dla niego dużym wyzwaniem. Widać jednak, że włożył w to dużo pracy i sprawdził się doskonale. Jego interpretacja postaci przypomina mi bohatera z kreskówki (ważnym elementem jest jego maska, dzięki której jego oczy są ruchome, co pozwala mu przekazywać wiele różnych emocji).
Realizacja jest fantastyczna, tak i ścieżka dźwiękowa, ale nie trzeba chyba nikogo do tego przekonywać. Mogłabym się przyczepić, że z serii na serię ciocia May młodnieje, ale skoro bohater również jest młodszy, wydaje się to logiczne. Jest to bez wątpienia obowiązkowa pozycja dla wszystkich fanów Spider-Mana, chociaż osoby, które nigdy nie miały styczności z tym bohaterem (są jeszcze takie?! :D) nie będą wiedziały jak Peter Parker nabył swoje niezwykłe zdolności.


Mam w planach w najbliższym czasie zrobić dla Was porównanie wszystkich dotychczasowych wersji filmu o przygodach Człowieka-Pająka. Wpadajcie więc na stronę i ustawcie przypomnienie.

A tymczasem do zobaczenia, idę zrobić sobie sieć syntetyczną.
Stay Sweet xoxo

środa, 14 czerwca 2017

Wonder Woman - siła w postaci kobiety


Jeżeli myślicie, że ostatnimi czasy żadna notka się nie pojawia, bo przyrosłam do kinowego fotela, to nie jesteście w błędzie (tak naprawdę, ktoś wylał na mnie pomyje w postaci sesji, dlatego też mam ogromny poślizg jeśli chodzi o pisanie). Co prawda, najpierw powinnam wspomnieć o The Circle i Piratach z Karaibów, ale zacznę od końca, czyli ostatniej nowości - Wonder Woman.

Tej postaci chyba również nie muszę nikomu przedstawiać. Waleczna Amazonka (stworzona przez psychologa :D) o kruczoczarnych włosach jest zapewne jedną z najbardziej rozpoznawalnych postaci w universum DC Comics, jak też chyba jedną z moich ulubienic, chociaż początkowo moje serce należało do (niespodzianka!) Harley Quinn. Jednak przyznam się szczerze, że filmy ze znakiem DC są znacznie słabsze niż te Marvela - z wyjątkiem Batmana. Nie muszę tu chyba nawet wspominać o fatalnym Suicide Squad - którego promo trwało chyba z pół roku i spodziewałam się petardy, a dostałam co najwyżej zimne ognie.
Jednak sukces Wonder Woman jest niewątpliwy - kolejny film w tym roku, który rozwalił Box Office (w takim tempie ten rok przejdzie do historii pod względem zarobków, mamy przecież dopiero czerwiec), czego skutkiem było podpisanie przez Gal Gadot kontraktu na 2 część.

A no właśnie. Nigdy się nie zastanawiałam, kto by mógł zagrać Dianę, ale muszę przyznać, że Gal spisała się świetnie i pokazała na co ją stać, mimo bycia w piątym miesiącu ciąży (silna kobieta, co nie). Oczywiście nie można odmówić solidnego przygotowania również innym paniom. Sceny walk, specyficzne spowolnienia przedstawiły kobiety jako silne, niezależne osobniki potrafiące zadbać o siebie i innych. Być może miał na to wpływ fakt, że reżyserię powierzono Patty Jenkins, która zapewne miała swoją osobistą wizję dotyczącą całej historii.
Żeby nie było tak monotematycznie i smutno, panowie też mają tam swoje pięć minut. Wprowadzenie męskiej postaci - Stevena Trevora do dotychczas spokojnego życia Wonder Woman skutkuje zabawnymi komentarzami i uwagami, a także niedomówieniami, które mogą się spodobać damskiej części publiczności (uwaga! drogie Panie, scena na łódce - załapiecie o co chodzi :)). Reszta panów jest dość specyficzna, a ilekroć na ekranie pojawiał się David Thewlis, od razu włączało mi się ‚Hej, profesorze Lupin!’

Niemniej jednak komizm sytuacji przeplata się ze smutkiem i cierpieniem będącym wynikiem I wojny światowej. Wraz z Dianą i Stevem podążamy ścieżką okrucieństwa i stajemy się świadkami jak jedna kobieta zostaje bohaterką uciśnionych. Mimo że początkowo córka Hippolity nie potrafi się za bardzo odnaleźć w nowym miejscu, doskonale wie, co jest jej obowiązkiem, co powinna zrobić i mocno stosuje się do swoich własnych zasad. W efekcie udaje się jej pokonać złoczyńcę, ale zanim następuje apogeum rozwścieczenia, to najpierw musi być bodziec (uwaga! kto oglądał Kapitana Amerykę: Pierwsze Starcie powinien zrozumieć moje nawiązanie).

Ogólnie nie mam się do czego przyczepić. Scenografia świetna, muzyka też. Trzeba tu podkreślić, że tak dobrego filmu z pod znaku DC dawno nie było. Patty Jenkins zafundowała nam film złożony w hołdzie dla kobiet. Brakowało nam w kinie takiej silnej superbohaterki, więc w końcu się doczekałyśmy. Wonder Woman posiada wszystkie cechy jakie zapewne posiada większość z nas - siłę, lojalność, dobroć. Jaki z tego wniosek? Każda z nas może być superbohaterką :D